O krakowskim rzemiośle #10: pracownia krawiecka Moniki Tatar
Monika Tatar to kolejna z krakowskich rzemieślniczek, u której mogliśmy niedawno gościć. Pani Monika jest właścicielką pracowni krawieckiej, znajdującej się w kamienicy przy al. Słowackiego 38. Wcześniej, od 1989 roku, mieścił się tutaj zakład krawiecki „3/czwarte”. Obecnie Pani Monika, używając tych samych maszyn, nożyczek, igieł, dalej tka historię tego miejsca. Jak sama przyznaje, w swojej pracy kieruje się dwoma podstawowymi zasadami: zlecenie musi być zrobione dobrze i na czas. Wspomniana krawcowa stała się bohaterką kolejnego artykułu zrealizowanego w ramach naszego cyklu „O krakowskim rzemiośle”. Tym razem przedstawiamy go w formie wywiadu przeprowadzonego przez dr Zofię Smolarską – badaczkę teatru i rzemiosła, pracującą w Instytucie Sztuki PAN. To rozmowa nie tylko o samym krawiectwie i prowadzeniu pracowni, ale też o pasjach i nieoczywistej historii Pani Moniki.
Zofia Smolarska: Bardzo tu u Ciebie przytulnie i ciekawie. Przy wejściu są ręczne wyroby – torebki, saszetki z wymalowanymi wzorami, a tu na zapleczu oprócz maszyn i materiałów, piękne obrazy… Twoje?
Monika Tatar: Moje, przeze mnie malowane.
ZS: Nie wygląda to jak typowy zakład krawiecki.
MT: Mała poprawka. Bardzo nie lubię, jak się mówi „zakład”, bo od razu przypomina mi się tekst z filmu „Dzień Świra”: „Nie podbijam karty na zakładzie o siódmej rano”. Zakład kojarzy mi się z pracą przy taśmie, gdzie codziennie robi się to samo. A ja tutaj robię bardzo różne rzeczy.
ZS: Czy mogłabyś nakreślić, jak szerokie jest to spektrum?
MT: Zlecenia są przeróżne. Jak klienci przychodzą i pytają się mnie: „Co pani robi?”, to mówię, że wszystko: skracanie, poszerzanie, zwężanie…
ZS: …cerowanie?
MT: Cerowanie na przykład ulubionych sweterków kaszmirowych.
ZS: Trudne to jest?
MT: Dla mnie nie, bo ja akurat zajmuję się haftem artystycznym, ale żeby to ładnie zacerować i żeby nie było widać cery, to trzeba na to sporo czasu poświęcić. Oprócz tego haftuję, maluję na tkaninach, więc jak trzeba dziurkę ładnie zamaskować, to ją przyhaftuję i podmaluję. Tu już wchodzi inwencja twórcza. Nie uczyłam się w szkole krawieckiej i po części to może mieć dobry wpływ na to, jak wykonuję swoje zlecenia, bo nie mam narzuconego standardu, że coś trzeba zrobić tak, a nie inaczej. Przecież mamy kuchnię fusion. To, jak coś robiła dawniej krawcowa, niekoniecznie trzeba zrobić dzisiaj w ten sam sposób.
ZS: To rozumiem teraz, skąd „pracownia”, a nie zakład, bo bliżej ci do pracowni artystycznej, a przynajmniej do miejsca, gdzie działa się twórczo.
MT: Kiedy zakładałam pracownię, to w ogóle myślałam, że to będzie miejsce typowo artystyczne, z warsztatami dla dzieci, związane z haftem i malowaniem na tkaninach oraz nauką szycia dla dzieci.
ZS: Ten plan jest wciąż aktualny?
MT: Tak, jest aktualny, choć chwilowo odsunęło się to w czasie, bo mój mąż umarł w 2022 roku i zostałam sama. Trzeba było się troszeczkę przeorganizować w życiu.
ZS: Przykro mi.
MT: Takie jest życie.
ZS: Czy mogę spytać, jak to trudne doświadczenie wpłynęło na Twoją pracę?
MT: Na pewno wpłynęło, na przykład na zmianę godzin pracy. Przeszłam na tzw. europejski styl pracy, to znaczy pracuję cztery dni w tygodniu i w piątek mam zamknięte.
ZS: Kiedy w Hiszpanii i na Islandii testowano takie rozwiązanie, okazało się, że pracownicy byli tak samo lub nawet bardziej wydajni, niż kiedy pracowali pięć dni w tygodniu.
MT: U mnie to działa od pół roku i się sprawdza. Ja wprawdzie w piątki też tu przychodzę i pracuję, ale mam zamknięte dla klientów, czyli nie przyjmuję zleceń. Dzięki temu mam luz i na przykład mogłyśmy się spokojnie dzisiaj spotkać i porozmawiać. A poza tym ten dzień jest potrzebny na sprawy administracyjne i zakupy materiałów.
ZS: Zgadzam się. Te życiowe refleksje w pewien sposób korespondują z tym, czym się zajmujesz. W kulturze mamy sporo symbolicznych postaci, mitów i baśni związanych z nićmi, tkaniem, przędzą. Choćby greckie boginie Mojry, które przędzą nasz los. Ale wracając do Twojej codzienności, pewnie napotykasz też czasem rutynę?
MT: No, może przy skracaniu spodni. Pamiętam, że dostałam kiedyś tzw. idealne zlecenie dla krawcowej: 270 par spodni do skrócenia – z długich na szorty. To fakt, tu się troszeczkę wpada w rutynę.
ZS: Kto miał potrzebę skrócić aż tyle par spodni?
MT: Przyszedł do mnie kiedyś pewien właściciel firmy z piękną inicjatywą Circular Concept, która polegała na nadawaniu rzeczom drugiego życia. Przyniósł markowe jeansy z outletu, niesprzedane końcówki serii. Wpadł na pomysł, żeby je odświeżyć, tzn. z długich zrobić krótkie. To było ze trzy lub cztery lata temu, kiedy modne były szorty do kolan z podwinięciami nogawek. 270 par poszło do skrócenia, a potem wróciły na sklep do sprzedaży. Z obciętych nogawek zaczęłam szyć torby jeansowe, które później malowałam we wzory, ale to już był mój pomysł.
ZS: Sądząc z tego, co masz na wystawie, to chyba nie było jedyne takie proekologiczne przedsięwzięcie?
MT: Nie, z końcówek aksamitu robię saszetki i etui, które potem haftuję. Wykorzystuję resztki materiałów. Poza tym recykling jest mi bardzo bliski. Śmieję się, że jestem bardzo dobrze wykształconą krawcową, bo skończyłam ekonomię i geologię na Uniwersytecie Warszawskim. Na ekonomii pisałam pracę dyplomową z recyklingu i ochrony środowiska. Robiłam model z danych zebranych w województwie mazowieckim na temat jakości wody, ziemi i powietrza. Już wtedy koncepcja ochrony środowiska była bardzo potrzebna, bo te wyniki wyszły bardzo złe.
ZS: Czy przenosząc się później do Krakowa, towarzyszyła ci myśl o założeniu własnej pracowni?
MT: W życiu! Jeśli ktoś wtedy by mi powiedział, że będę miała własną pracownię, i to krawiecką, to w życiu bym mu nie uwierzyła! W moich marzeniach była praca na platformie wiertniczej na Morzu Północnym, a nie bycie krawcową! Chociaż moja matka chrzestna, siostra mojego taty, była zawodową krawcową, więc maszyny były w domu i szyłam na nich od dziecka. Mam to w genach.
ZS: To jak to się stało, że wróciłaś do korzeni?
MT: Wydarzył się kolejny zwrot w moim życiu. Po studiach zajmowałam się sprzedażą i dystrybucją na Małopolskę i Podkarpacie. Ale wydarzył się wypadek i przez 3 miesiące w ogóle nie mogłam chodzić. Musiałam zmienić tryb pracy. Wtedy już zrodził mi się w głowie pomysł pracowni artystycznej. Przez Urząd Pracy chciałam znaleźć takie miejsce, ale okazało się, że w Krakowie na palcach jednej ręki można było wtedy policzyć pracownie artystyczne. Nie do uwierzenia! Miasto artystów, prawda? Pani z urzędu pokierowała mnie, mówiąc, że są dofinansowania z Unii Europejskiej do staży, tylko musiałabym znaleźć pracownię, która chciałaby mnie przyjąć. Znalazłam i potem przez pół roku byłam na stażu w zakładzie krawieckim. Tam nabyłam sporo może nie tyle technicznej wiedzy, ile na temat organizacji i tego jak w ogóle funkcjonuje pracownia.
ZS: Czyli urząd opłacał ci pensję?
MT: Ja bym tego pensją nie nazwała, bo kwota bardziej przypominała stypendium, ale tak, za to płacił urząd pracy.
ZS: To wydaje się wygodnym rozwiązaniem z punktu widzenia właściciela pracowni, który ma za darmo dodatkowe ręce do pracy. A czy Ty nauczyłaś się tam czegoś nowego?
MT: Tak, zobaczyłam, że krawiectwo to bardzo osobisty biznes. Są klienci, którzy są latami przywiązani do jednej pracowni, do konkretnej osoby. Nauczyłam się tam też dwóch podstawowych zasad: zlecenie musi być zrobione dobrze i na czas. I tego się trzymam.
ZS: I co się działo dalej, po skończeniu stażu?
MT: Mój mąż chodził i powtarzał: „Weź, załóż swoją pracownię!” I chyba mi to wmówił. Jak skończyłam staż, to akurat wybuchła pandemia, która jeszcze trwała, jak otwierałam pracownię, więc żeby mieć na przeżycie, to szyłam i malowałam maseczki. Tylko u mnie można było kupić ręcznie malowaną maskę.
ZS: Czy taką malowaną maskę można prać w wysokiej temperaturze?
MT: Tak, niektórzy nawet je gotowali, bo używam specjalnych farb do tkanin. Miałam dużo klientów. Czasami, chodząc po Krakowie, widziałam ludzi w moich maskach. To są miłe momenty związane z tą praca.
ZS: A jak znalazłaś ten lokal? Z tego, co wiem, przed Tobą tutaj też była krawcowa.
MT: Od 1989 roku był tutaj zakład krawiecki o nazwie 3/czwarte. To był pierwszy zakład zrzeszony w krakowskim Cechu Krawców. Pani Sławomira, która to prowadziła przez trzydzieści lat, była utytułowaną mistrzynią krawiectwa. Po jej odejściu przez rok lokal stał pusty. Dzieci pani Sławomiry miały duży sentyment do tego miejsca, bo ich mama prowadziła to tyle lat, a oni od dziecka tu bywali. Kiedy się spotkaliśmy u notariusza przy zakupie, byli bardzo zadowoleni, że będzie kontynuacja działalności ich mamy w tym miejscu.
ZS: Jak wyglądał ten lokal, kiedy się wprowadziłaś?
MT: Tu było wszystko – włącznie z maszynami, nożyczkami, nićmi. Gotowa pracownia, jakby ktoś wyszedł z niej wczoraj. Dlatego już na drugi dzień otworzyłam.
ZS: Piękna kontynuacja. Używając tych samych maszyn, nożyczek, igieł, dalej tkasz historię tego miejsca. A przedstawisz mi te swoje odziedziczone maszyny?
MT: Mają swoje lata, ale w przypadku maszyn przemysłowych to nie ma znaczenia. Te dwa stare Łuczniki, stebnówki, są tak mocne, że trzydzieści, czterdzieści lat będą pracowały, szczególnie, że ja ich nie wykorzystuję przemysłowo, do czego są przeznaczone. Póki silnik żyje, maszyna żyje. Trzeba tylko konserwować, regulować i pamietać o oleju, bo bez tego każda maszyna się zatrze.
ZS: A gdyby – tfu tfu – coś się zepsuło, czy taką starą maszynę ktoś dzisiaj potrafi zreperować, czy są do niej jeszcze części zamienne?
MT: Igły są standardowe do tego typu maszyn. Części zamienne do starego Łucznika jeszcze można kupić w sklepie naprzeciwko Kina Kijów. I tzw. fachowcy mają jeszcze stare części. Ale i tak trzymam drugą stebnówkę w zapasie na części. Ona jest sprawna, ale na dwóch jednocześnie nie da się pracować. Nie będziemy głośno o tym mówić, bo jeszcze usłyszy…
ZS: Honorowa dawczyni organów brzmi dumnie, ale nie wiem, czy dla maszyny do szycia. A jak oceniasz tę lokalizację?
MT: Krowodrza to bardzo fajna dzielnica. Mam cudownych klientów, że tylko innym takich życzyć. Znam historie niektórych rodzin. Przychodzi do mnie babcia, mama, wnuczka, a już nawet niektóre prawnuczki. Przychodzi się i się rozmawia. Ludzie kochają rozmawiać. Mają swoje smutki i swoje radości.
ZS: Wracając do ekologii, wyraźnie wzrasta świadomość naszego ludzkiego wpływu na środowisko i klimat. Czy Ty obserwujesz troskę o środowisko wśród swoich klientów?
MT: Tak. Na samym początku, kiedy dostawałam zlecenia, ludzie przeważnie przynosili nowe rzeczy. Ktoś sobie np. kupował cztery pary spodni i przynosił je do skrócenia. Ale te trzy, cztery ostatnie lata zrobiły dużą różnicę i ta tendencja się odwraca. Teraz przynoszą spodnie do naprawy, do zacerowania, do wymiany zamka. I zmieniła się struktura demograficzna, przychodzą młodzi ludzie. Niewiele wiedzą, ale przychodzą i grzecznie pytają: „Czy da się to naprawić?” Jedyne, z czym nie mogę się oswoić, to kiedy młody człowiek przynosi guzik do przyszycia, ale to jest wynik edukacji. Jak byłam w szkole, mieliśmy ZPT – Zajęcia Plastyczno-Techniczne. I tam uczyliśmy się haftu, tkania, robiliśmy makramy, szyliśmy, no choćby na tyle żeby guzik przyszyć. Młodzi może nie potrafią takich rzeczy, ale z kolei bardzo doceniają, że można z końcówek spodni zrobić fajną torbę.
ZS: Wciąż jednak rzesza ludzi woli kupować nowe niż przerabiać. Czy widzisz w fast fashion zagrożenie dla siebie, czy raczej swoją szansę, bo potrzeba osoby, która będzie te słabe jakościowo ubrania reperować?
MT: Powiem tak: krawcowa była, jest i będzie potrzebna, chociażby po to, żeby ubranie dopasować. Nikt z nas nie ma idealnej sylwetki. Zakupy przez internet często kończą się u mnie. Niektóre poprawki są konieczne, bo nie będziesz chodzić w za długich spodniach czy machać za długimi rękawami. Bardzo mnie też cieszy, kiedy młode dziewczyny wyciągają z szafy stare wełniane spódnice babć, którym można dać drugie życie.
ZS: A jak się nie ma szafy babcinej, to można w second handzie kupić coś jakościowego i do Ciebie przyjść po przeróbkę?
MT: Jak najbardziej. Jestem wielką zwolenniczką second handów. Tu naprzeciwko mnie jest fajny, bywają tam jedwabie, wełny.
ZS: A dalej przy Alei Słowackiego w stronę placu Inwalidów znajduje się komis odzieżowy. Są też aplikacje, które umożliwiają każdemu sprzedaż używanych ubrań. Opowiedz jeszcze o technikach, z których korzystasz.
MT: Pierwsze moje artystyczne działania to był haft. Po hafcie, jako że człowiek twórczy zawsze się rozwija, naturalnie przyszło malowanie, a potem połączenie malowania z haftem. Chyba nikt tego nie robi oprócz mnie. Tu masz moje obrazy – w całości haftowane albo malowane i haftowane, jak ten Kościółek Św. Wojciecha na Rynku.
ZS: Świetne! Haft robi na tych obrazach efekt 3D.
MT: O to właśnie chodzi. Swego czasu bardzo dużo robiłam biżuterii i apaszek malowano–haftowanych. Jedną z moich apaszek ma Królowa Danii.
ZS: [prawie dławiąc się poczęstowaną krówką] Ale że jak?
MT: Był czas, pięć czy sześć lat temu, że współpracowałam z artystką sztuki performans, Valą, która przy okazji swoich koncertów organizowała kiermasze, sprzedając moje apaszki, etui, saszetki, obrazki haftowane, biżuterię haftowaną. Potem pojechała na tournée do Danii i dostała audiencję u królowej. Dzwoni do mnie i mówi: „Ja nie mam się w co ubrać!” Ustaliłyśmy, że ubierze moją apaszkę, a właściwie to owinie się tym pięknym szalem, bo to były szale dwa metry na pół metra. Królowie bardzo się ten szal spodobał, więc artystka ściągnęła go i jej podarowała. To są jedne z tych nieprawdopodobnych rzeczy, które zdarzają się w moim życiu.
ZS: Dalej można u Ciebie taki szal kupić?
MT: Tylko na zamówienie. Ale jeszcze kilka tych dawnych szali tu leży, jeden jest na manekinie przy wejściu. Mam pewną grupę klientów, którzy przychodzą tylko po takie artystyczne rzeczy. Jedno z ciekawszych zleceń, jakie robiłam, to szatka do chrztu z dedykacją po łemkowsku. Ubolewam nad tym, że haft umiera. Kiedyś się piękne obrusy haftowało. W Zakopanem są piękne surduty haftowane. Haft zakopiański to jest tradycja, która na szczęście jest pielęgnowana. Jest też haft kaszubski. Można coś takiego kupić na Cepeliadzie, która co roku jest organizowana w Krakowie na Rynku.
ZS: Dzisiaj można taki haft wykonać maszynowo, mniejszym nakładem czasu. Może dobrym pomysłem byłyby certyfikaty, które zaświadczają o tym, że dana rzecz jest wykonana ręcznie i dzięki temu klient wiedziałby, skąd bierze się różnica w cenie?
MT: Ale to widać, czy haft jest maszynowy czy ręczny.
ZS: Ty to wiesz, ale jak zwykły klient ma to rozpoznać?
MT: W hafcie maszynowym, jak odwrócisz tkaninę na drugą stronę, to zobaczysz pętelki, bo ta maszyna od dołu musi pętelkować. A w hafcie ręcznym z prawej i lewej strony haft jest taki sam.
ZS: Niektóre warsztaty rękodzieła są dzisiaj reklamowane jako sposób na odstresowanie się, a nawet jako czynność medytacyjna. Czy myślisz, że haft również ma taki potencjał?
MT: Chcesz znać moje zdanie? Jak potrzebujesz pomedytować, to idź na jogę. Warsztaty z haftu mogą zadziałać odwrotnie. Haft wymaga cierpliwości, jest bardzo pracochłonny, więc sprawdzi się dla ludzi, którzy już są wyciszeni. Natomiast z zajęć rękodzielniczych na odstresowanie polecam ceramikę.
ZS: A ja czuję po tej naszej rozmowie, jakbym była po jakiejś medytacji, tylko takiej gadanej… Dziękuję ci bardzo za spotkanie.
Zofia Smolarska – doktora nauk o sztuce, badaczka teatru i rzemiosła, pracuje w Instytucie Sztuki PAN, autorka publikacji na temat związków sztuki, rzemiosła i ekologii.
Przedstawiony powyżej tekst jest fragmentem szerszego wywiadu przeprowadzonego przez dr Zofię Smolarską. Pełną treść rozmowy z Moniką Tatar mogą Państwo pobrać, klikając w poniższy przycisk. Serdecznie zapraszamy.
Zainteresowanych zleceniem usługi krawieckiej zachęcamy do odwiedzenia pracowni Moniki Tatar (al. Słowackiego 38) lub kontaktu telefonicznego – 697 123 488.
Na koniec chcielibyśmy podziękować Zofii – za przeprowadzenie i nadesłanie wywiadu – oraz Pani Monice – za serdeczne przyjęcie, miłą rozmowę i prezentację rzemiosła. Było nam bardzo miło u Pani gościć.